Wydarzenia Halsowanie U Bezana Żaglokultura Żaglopodróże Sylwetki
Debiuty Korespondenci Galeria Pogoria Linki Home

 

 

 

 

Wiatrak, Świnoujście, Kopenhaga i Canal +…

 

Czyli wracamy na pokład Chopina!

 

Londyn 20.04.2011.

 

 

Jest spokojny wieczór jesienny. Nie mogę zasnąć pomimo monotonnego stukotu kół pociągu. Wpatruję się w okno chcąc wypatrzyć jakiś konkretny obraz, przez zalany ciemnością świat. Niestety czasami migają jakiś światełka i tylko stuk, stuk, stuk. Naprzeciwko mnie wtulone w siebie śpią Agnieszka „Bramreja” i Kinga. Jadą one na spotkanie kolejnej wielkiej przygody, która teraz ma mi przejść koło nosa. Zacznijmy jednak po kolei.

Telefon z Fundacji postawił nas w stan najwyższych przygotowań. Niespodzianka przyszła tak gwałtownie, że pomimo usilnych starań nie otrzymałem urlopu. Banalna i błaha sprawa. Ktoś inny zarezerwował sobie ten termin i nic się już zrobić nie dało. Żeby nie przepadło miejsce natychmiast zadzwoniliśmy do Kingi do Krakowa. I Agnieszka i Kinga nie miały jeszcze takich obciążeń, jak szef, czy konieczność posiadania urlopu. Jako uczennice olały szkołę, bo to przecież nie zając, a rejs już się nie powtórzy! W ramach rekompensaty straconego rejsu, postanowiłem je odwieść do Świnoujścia i choć przez chwilę poczuć moc żaglowca pod stopami.

 

W Szczecinie zmiana składu pociągu. Coś tam odczepiali, coś zamieniali, w rezultacie do Świnoujścia jedziemy ciągnięci przez jakąś ciuchcie. Podróż dłuży się w nieskończoność. Mijamy jakiś kanały z żaglówkami o poskładanych masztach. Na peronie niespodzianka! Wystarczyło odwrócić głowę w stronę Świny i widać wysmukłe maszty Fryderyka. Podróż promem trwa chwilkę. Już jesteśmy przy trapie, już meldujemy się wachtowemu. Przywitanie zaskoczyło nas niezwykle miło. Wchodzić, siadać, napijcie się herbaty, rozpakujcie się! Uśmiechy, szczerość i serdeczność. Za chwilę Fryderyk Chopin ruszy w rejs do Kopenhagi. Mówię wszystkim powodzenia wyjaśniając, że nie mogę płynąć. To, co usłyszałem w odpowiedzi na moje wyjaśnienia, nie nadaje się do druku. Niemniej jednak ucieszyło mnie, że nas tam chcą. Dziewczyny zostały wcielone do załogi, a ja miło odprowadzany wsiadałem do pociągu relacji Świnoujście – Katowice. W oknie oddalała się sylwetka żaglowca. W oczach zgromadziło się całe morze łez, bo byłem przekonany, że więcej już nie wejdę na pokład. Praca, życie, obowiązki, kasa, zarabianie, czułem, że to stanie na przeszkodzie.

 

W poniedziałek rano, przekręcając kluczyk w polonezie, myślałem gdzie to są teraz Aga i Kinga. Wachty, alarmy do żagli, nocne trwanie przy sterze.

 

Ich rejs trwał w najlepsze, gdy znowu zadzwonił telefon. Cześć stary, ktoś nawalił, nie ma starszego wachty na rejs po Agnieszce. Płyniesz??? O ile pierwszy telefon z fundacji był zaskoczeniem, to ten spadł jak grom z nieba. Pewnie, że chce! Ale wiecie, URLOP!!! Telefon do szefa, dobra masz termin! OK. koledzy, płynę!!!

 

Duszę wypełniała mi radość. Wszelkie formalności załatwiałem w biegu. Pakowanie, zakup dewiz i znowu ta sama droga pociągiem relacji Katowice – Świnoujście.

Minęliśmy się w drodze! Dziewczyny właśnie wracały, gdy ja dojechałem na miejsce. Praktycznie z biegu obejmuję po Agnieszce funkcje wachtowego III wachty. Moim oficerem zostaje Zbyszek, postać cholernie ciekawa, już przez swoje bogate doświadczenie małżeńskie. Zaliczył facet trzy rozwody! To wprawdzie nie tyle co nasz Bruno z Pogorii, ale jest to jeszcze młody człowiek. Kapitan Ziemowit Barański wyznacza trasę. Cel Kopenhaga i może coś jeszcze jak będzie czas. Na pokład okrętują się załoganci. Moja wachta liczy 14sie osób. Zapoznanie ich ze statkiem to teraz moje zadanie. Wszystko wygląda inaczej po drugiej stronie lustra!

 

Teraz to ja stoję przed ludźmi, którzy nigdy wcześniej nie płynęli na takim żaglowcu. Podobno ktoś z I wachty pływał na Zawiszy. U mnie jednak to wszystko żeglarze z „moczydupków”, czyli małych jachtów gdzie wystarczy ręką sięgnąć do wody. W ich oczach widzę te same pytania, te same obawy, ale i tą samą pasję. Rozdział koi idzie sprawnie. Posiłek i ćwiczenia na rejach. Trzecia wachta ma w swojej pieczy grotmaszt. Oczywiście w czasie alarmów wykonuje się czynności na wszystkich pozycjach wyznaczonych przez kapitana. Normalnie jednak rejon pokładu rufowego, grot i praca na odbijaczach, należą do naszych obowiązków.

Zasadnicze pytanie. Kto się nie czuje na siłach, by wchodzić na reje? Zgłaszają się dwie osoby. Zresztą chcą one raczej uczestniczyć w rejsie jako pasażerowie, bez wachtowych przydziałów. Reszta z butą w oku uczy się zakładać szelki. I znowu instruktaż. Do czego krótka linka, a do czego długa? Jak wchodzić na drablinki? Jak pokonywać podwantki? Po kilka osób zabieramy na reje. Ostrożnie stawiaj stopy na percie! Pamiętaj, że to wszystko jest ruchome! No i oczywiście, że jest to ładnych kilka pięter nad pokładem. Rozwijamy ogromną płachtę dakronu. Koledzy z dołu operują szotami. Następnie zwijamy ściśle niesforny materiał, dokładnie by nie zrobić buły, czyli tak niechcianego w tych okolicznościach „dziecka”. Na tych ćwiczeniach schodzi nam do wieczora. Pomimo jesieni, jest doskonała pogoda. Słońce, wiatr, po prostu to, czego żeglarzowi trzeba do szczęścia. Wczesnym rankiem oddajemy cumy. Mijamy wiatrak i z ochotą wspinamy się na reje. Postawić żagle, przez interkom komenderuje kapitan, kurs Kopenhaga!

 

Nie wspomniałem jeszcze o dwóch kolegach z mojej wachty, których imiona zapamiętałem na zawsze. Marek Zuchmantowicz i Grzegorz Misiuk, to koledzy dziennikarze, którzy w czasie tego rejsu kręcili film dla Canal +. Film trwał raptem jakieś 12 minut i opowiadał o przemianie w duszy człowieka, który rusza w rejs by w oddaleniu do codziennych spraw podjąć ważną decyzję. Tytuł filmiku „Ta chwila”, też na zawsze utkwił mi w pamięci, bo grałem tam obok Marka małą rolę.

 

Jak już wspominałem, pogoda nas rozpieszczała. Było to chyba oddanie długu za sztormowy rejs wiosenny. Wtedy to było coś! Sztormowe liny rozpięte od dziobu na rufę i fale tryskające o burty żaglowca. Teraz istna sielanka. Po wszystkich obowiązkach, jak czyszczenie pokładu, szorowanie mosiądzu itp. Wolni od wacht wylegiwali się na pokładzie. Ulubionym miejscem była oczywiście siatka na bukszprycie. W taką śliczną , ciepłą i spokojną pogodę, miejsce to stawało się centrum życia towarzyskiego. Oczywiście nikt nas nie mógł utrzymać przed ciągłym wspinaniem się na reje. Kapitan pozwalał na takie harce, bo po pierwsze pogoda była znakomita i nic nie stwarzało dodatkowego zagrożenia, a ponadto takie włażenie, przełażenie i wspinanie, było doskonałą zaprawą samą w sobie. Oswajaliśmy się z wysokością. Nabieraliśmy pewności siebie. Niepewne kroki neofitów, okrzepły. Wprawa czyni mistrza, jak mówi przysłowie.

Oczywiści zdarzały się i wpadki na tym polu. Pewnego dnia na odwagę zebrał się osobnik, który do tej pory bał się pracy na rejach. Ubezpieczany przezemnie i oficera, stawiał niemrawo stopy na linkowych szczebelkach. Noga za nogą dotarł do pierwszej platformy. Niestety, gdy usiadł na deskach i spojrzał w dół, strach zaatakował ze zdwojoną siłą. Nie pomagały nasze tłumaczenie, nie pomagały polecenia. Przerażony człowiek wczepił się w szczeble platformy i za nic na świecie nie dał się ruszyć. Znaleźliśmy się wszyscy w dość niezręcznej sytuacji. Czas upływa, a gość spanikowany do cna mówi, że się z miejsca nie ruszy i tyle. Siłą rozginaliśmy mu palce, asekurowany na dwóch linkach i naszych rękach w ślimaczym tempie spełzał na pokład. Uff udało się!!! Wszyscy cali i zdrowi, choć z mocno nadszarpniętymi nerwami, dotarliśmy na deski. Człowiek przeprosił, w Kopenhadze postawił dobre piwo, cóż lęk wysokości, nie ma, z czego się śmiać, bo to rzecz ludzka. Przeszliśmy do tego na porządek dzienny. Za to na pokładzie do końca rejsu nie było lepszego załoganta.

 

Pewnego dnia wczesnym rankiem „oko” dostrzegło jakiś dziwny kształt w oddali. Zaalarmowany oficer natychmiast podbiegł do dziobu, by przez lornetkę sprawdzić, co zacz. Okazało się , że to wystające z wody maszty otoczone wianuszkiem bojek. Zbudzony kapitan nie posiadał się ze zdziwienia. Jeszcze tydzień temu, tego tu nie było. Pomimo doskonałych warunków, morze pokazało mam swoją potęgę. Te wystające z wody maszty, to przecież świadectwo czyjejś tragedii, jaka rozegrała się na kapryśnych wodach Morza Bałtyckiego.

 

Rejs odbywał się w takiej właśnie atmosferze. Praca, wachty, odpoczynek, rozmowy z kucharzem Tadziem, świetne relacje miedzy kolegami. W miedzy czasie kręcony był oczywiście film. Nie wiedziałem, że to tak cholernie żmudna i ciężka praca. A to dziwięk nie taki, a to światło, a to nie takie ujęcie. Samą scenę przywitania na pokładzie gramy już setny raz. Zaczyna mnie to złościć, choć i zabawy jest przy tym sporo. Dzień za dniem odkładają się mile na logu. Wchodzimy do Kopenhagi.

 

W podejściu do portu mijamy lotnisko pasażerskie. Samoloty przelatują dosłownie nad naszymi głowami. Mamy złudzenie, że jeszcze chwilka i zawadzą o nasze maszty. Ktoś się wspina by widzieć wszystko lepiej. Cumujemy do reprezentacyjnego nadbrzeża. Mała nauka jak obkładać cumy na obręczach. Rzecz raczej niespotykana w naszych portach. Nowy kraj, nowe doświadczenie. Rozdział wacht trapowych i dalej w miasto, spróbować Carlsberga i Tuborga, czyli skandynawskiego piwa. W planach mamy też muzeum sexu !!! Temat raczej nas interesujący i wielce frapujący z uwagi na niespotykane eksponaty.

 

Wędrujemy przez miasto całą gromadą, jedynie Willow, jeden z chłopaków z naszej wachty wybrał się sam. Zna angielski, a ponadto ma w Kopenhadze znajomego z poprzedniego rejsu.

Podziwiamy przepiękne stare kanały, bramę do Królewskiego Pałacu i syrenkę sławną chyba na cały świat siostrę tej warszawskiej. Ceny w kawiarniach przy kanale nas rozbiły. Piwo 50 koron , to dla nas stanowczo za drogo. Ratunkiem jest LIDL, Carlsberk i Tubork kupujemy skrzynkami za przystępną cenę. Podobnie ma się sprawa z muzeum sexu. Bilet za drogi jak na nasze kieszenie. Jedynie w recepcji podziwiamy imponujących kształtów złotego fallusa i obchodzimy się smakiem. Trzeba przyznać, że wszyscy jesteśmy nienagannie ubrani w służbowe sztormiaki. Nieźle się prezentujemy i nie widać na oko, że nasze budżety mocno zakrawają na drwinę. Pod budynkiem muzeum spotykamy całkiem sporą grupę cór Koryntu, szukających chętnych uciech cielesnych. Wszystko świetnie się zapowiadało, niestety przy pytaniu o kasę mogliśmy pokazać jedynie puste kieszenie. Może nawet dobrze, że nie znałem wtedy angielskiego, słowa padające z całkiem ładnych ust, były jak mniemam niezbyt przyjazne.

 

Z braku kasy włóczyliśmy się po mieście i porcie. Słuchaliśmy ulicznych grajków, chłonęliśmy atmosferą portu, jak dawni żeglarze. Bez kasy z tanim piwem pod kurtką sztormiaka. Było fantastycznie!

 

W czasie tych naszych wędrówek spostrzegliśmy naszego samotnego wędrowca Willowa, który otoczony przez kilku potężnych i muskularnych facetów sprawiał wrażenie mocno przerażonego. Podchodzimy bliżej i słyszymy krzyk. Chłopaki ratujcie, to pedały!!! Okazało się, że znajomy poznany w czasie poprzedniego rejsu, okazał się być wielbicielem męskiej urody. Zaprosił naszego kolegę do gejowskiej knajpy, a tam wzbudził on większe zainteresowanie. Jednak kilkanaście osób w jednolitych strojach robi wrażenie. Napaleni na dziewczęcą urodę Willowa odstępują, a on nienaruszony wraca do załogi. Mamy z tego całą masę śmiechu i setki żartów. Willow bohater tej akcji, raczej unikał tych opowieści.

 

Tradycją jest, że w Kopenhadze stawia się banderę równocześnie z wystrzałem armatnim oddanym ze statku królewskiego. Cumujemy w towarzystwie jednego z okrętów ORP Marynarki Wojennej. Oni Patrzą na nas, my na nich i razem na zegarki. Niestety wystrzał padł o kilka sekund wcześniej. Może kolejnym razem będzie lepiej. Tymczasem pełni wrażeń i z setkami zdjęć na kliszy aparatu, ruszamy w dalszą podróż.

 

Kierujemy się w stronę domu, ale dysonujemy zapasem czasu by zawinąć jeszcze do dawnego DDR-owskiego portu w Sassnitz. Tu pomimo, że ściana w Berlinie upadła dawno temu, niewiele się zmieniło. Pomost cumowniczy wygląda fatalnie. Jakieś metalowe pręty i druty czają się na nieostrożnego sternika. Niestety w czasie manewrów podchodzenia i my nadziewamy się na te pułapki. Mamy lekko zadrapany dziób i lekki niesmak, co do tego portu. Bawimy tu zresztą krótki czas. Nie ma za bardzo co zwiedzać. Architektura rodem przeniesiona, z blokowisk Sosnowca. Już lepiej ruszyć w morze i podziwiać jego nieokreślone piękno.

 

Dowiadujemy się, że wracamy do Szczecina. Cały nasz powrót ma być fetą celebrującą zakończenie sezonu. Mają być wszelkie okoliczne notable łącznie z Prezydentem Miasta, a żaglowiec wprowadzać do portu będzie sam kapitan Krzysztof Baranowski. Cumujemy przytuleni do stoczni jachtowej im. Leonida Teligi. Jest już wieczór. Mamy specjalny plan na uczczenie tego wspaniałego rejsu. Plan jest w zasadzie prosty. Chłopaki, zaraz po dobiciu do brzegu, robią desant po zaopatrzenie. My szykujemy pomieszczenia klasy, na nasze małe party. Kapitan Barański nie widzi w tym żadnych przeciwwskazań, byle wszystko odbyło się ze smakiem i umiarem. Stroją się gitary, szykują przekąski. Nagle wachta trapowa melduje, że ktoś podjeżdża pod statek. Jest to szykowny mercedes, z którego wysiada kapitan Krzysztof Baranowski i Bogumiła Wander. Konsternacja!!! Nasze plany walą się w gruzach, bo znany z surowości Baranowski, nie zezwoli na takie harce na pokładzie. Jesteśmy zrozpaczeni!!!

Dosłownie w kilkanaście minut po mercedesie kapitana, podjeżdżają chłopaki z zaopatrzeniem. Szkło wesoło postukuje we wnoszonych na pokład workach. Nam jednak daleko do wesołości. Raczej mamy ponure miny. Kapitan Ziemek rozkłada ręce. To Krzysztof jest bossem, gadajcie z nim.

Co robić!? Przygotowania już mocno zaawansowane, a iść teraz spać???

Wysyłamy delegacje. Kapitanie, taka mała prośba, bo to zakończenie, bo mamy małego drinka, mamy gitarę i czy kapitan by pozwolił no i oczywiście zaszczycił swoją obecnością. Nie zaszczycił, ale i nie odmówił!!! Przyciszona zabawa trwała do białego rana. Byliśmy wszyscy szczęśliwi, niewyspani i nieświadomi, jakie zadanie wymyślił dla nas stary morski wilk, kapitan Krzysztof Baranowski.

 

Rano zaraz po śniadaniu, na którym to zresztą więcej pito niż jedzono, kapitan Baranowski oznajmił, że wpływamy do SZCZENINA w pełnej gali. Mają być rozłożone wszystkie żagle, a załoga w nienagannym porządku na wystąpić w paradzie burtowej. Jeśli ktoś miał kiedyś w życiu kaca giganta pomimo tego wdrapał się na 4piętro klatki schodowej, to będzie miał wyobrażenie tego, co nas czekało.

 

Spoceni do cna, słabi jak babie lato, wspinaliśmy się na ponad 40-sto metrowe maszty, by przy całkowicie bezwietrznej pogodzie rozwijać białe płachty żagli. Fryderyk Chopin we wspaniałej gali i oczywiście na silniku, zacumował do Wałów Chrobrego. Były przemówienia, gratulacje i jakieś nagrody. Dla nas ważna była butelka wody wlana w spękane żarem i ssaniem usta.

Oczywiście po wszystkich uroczystościach, trzeba było żaglowiec doprowadzić do normalnego stanu. Klar na pokładzie robiliśmy my, członkowie stałej załogi. W zamian mieliśmy zaklepane miejsca w przyszłym sezonie. Dobrze pamiętam, że w czerwcu 1996r miałem płynąć na całe 3tygodnie!

 

Po oficjalnych uroczystościach i uprzątnięciu żaglowca, na pokład Fryderyka Chopina zawitał dość niecodzienny gość. Zwiastun burzy, Komornik Sądu Rejonowego, nałożył areszt na żaglowcu S/Y Fryderyk Chopin. Po euforii poranka nastąpiła żałoba. Z uwagi na zaciągnięte i niespłacone kredyty, statek został zajęty! Jeszcze wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że będzie to kilku letnia przerwa w rejsach, a nasze plany na kolejny sezon zostały przekreślone.

 

Pieczołowicie sklarowaliśmy żagle i wyczyścili pokład. Całość wyposażenia przygotowując na kolejny rejs, który niestety miał nastąpić za kilka lat!

 

I znowu stuk, stuk, stuk, drogą do domu. Końcówka roku 1995, to jeszcze impreza kończąca sezon. Pierwsza, na której wystąpił szantowy zespół na Pogorii. To jeszcze kurczowe trzymanie się drzewa przez Bramreje i rozdanie kaset magnetofonowych. To w końcu moja wielka wpadka, po której wiedziałem, że organizator imprezy pić nie powinien!!!

 

To wszystko jednak niebawem……..Zapraszam do lektury!

 

Tomasz .Bezan. Mazur.